sobota, 23 stycznia 2010

dzien morsa

postanowilam zostac foką. to znaczy nie tak od razu, bo najpierw to chcialam zostac lisem chytrysem i zapolowac na kaczki. skradam sie po sniegu, potem po sliskim sniegu, a potem po przezroczystym i sliskim niesniegu, ale takim sliskim, ze lapy sie rozslizguja, a potem to sliskie sie konczy i zaczyna sie woda, czyli rzeka.
- Burka, do mnie! - dra sie nie wiedziec czemu. to zawracam.
ale kaczki sie zlatuja. to zawracam na powrot i po sniegu, po sliskim, lapy w bok, hamuj! hamuj! chlup.

bul, bul.

- powietrza! help! - ratunku szukam po wynurzeniu.
- No, chodź, chodź - latwo im kurde mowic. na lapach sie podciagam, peka lod pode mna, znowu sie podciagam, ale ciezką dupę mam taką, ze to nielatwe zadanie jest.

ale wykonalne.

-13 st. C na termometrze, a w samochodzie przescieradlo swiezo wymaglowane.