niedziela, 17 stycznia 2010

aportowania proba pierwsza

i okazalo sie, co ze mnie za zwierz wyksztalcony i zdolny, i zupelnie pracujacy. egzamin taki jeszcze nieoficjalny i skrocony, ale mowiacy jakze wiele.

chodzenie przy nodze - jestem za, ale z wyjatkiem tych momentow, kiedy koniecznie musze sprawdzic, co tam jest pod sniegiem, bo przeciez jeszcze nie sprawdzalam dzisiaj czy bomby jakiejs tu nie ukryl zaden nikt.

zostawanie - pelna klasa, ile trzeba, tyle se posiedze.

siadanie i warowanie na zawolanie, i co tam bede opowiadac, miod malina.

aport. mam zabroniony z racji dysplazji mojej w biodrze lewym. ale nasza grupa cala to jeszcze nie biega nigdzie daleko, raczej szarpie sie i przynosi, wiec ja tez moge. rzuca niedaleko, podchodze do sznureczka, bo gom dawno nie widziala, a tam jak nie zapachnie znienacka! jak nie rzuci sie na mnie odor tak mily i - uczciwie powiem - interesujacy w swej naturze, ze sznureczek musialam przesunac, zeby sie dokopac do aromatu tak intrygujacego.
- Spróbuj jeszcze raz - slysze.
macha mi tym szureczkiem przed oczami, macha i macha, wiec sie w koncu wkurzylam i zaczynam klapac pyskiem. rzut, biegne, biore w pysk. - Buuurka! Buuurka!
odwracam sie: - czego chce? - pytam, a sznurek wypada mi z pyska.