niedziela, 14 czerwca 2009

banany

to bylo zupelnie dla mnie niezrozumiale. pojechalismy do takiego centrum handlowego w piasecznie, gdzie sa kolorowe domki na zewnatrz, a w srodku takie uliczki, w ktorych mozna sie zgubic i pojsc naokolo i nie wyjsc juz nigdy.

znaczy tak slyszalam, bo ja zostalam na zewnatrz. i tak stoje, i patrze, ze z tymi ludzmi w koszulach i koszulkach polo to cos jest nie tak. niby dwie stojace lapy sa, dwie machajace po bokach tez, owlosienie nie za duze, ale jednak cos nie gra. i wtedy do mnie dotarlo: nie maja na twarzy banana buce jedne.

bo u mnie na dzielni to jest tak: wychodze na dwor, a tu juz komus na twarzy wyrasta banan. czasami banan jest w polaczeniu ze stwierdzeniem: "jaki sliczny piesek", "jaki misio", "puchatek" i inne takie albo bez zadnego gadania dwunodzy przechodza do akcji: "moge poglaskac?" i juz pchaja do mnie lapy, a ja cierpliwie to znosze. sa tacy, ktorym te banany tak niesmialo wyskakuja na twarzy, a sa tacy, ze zupelnie cala gębę im zajmuja i jeszcze wydaja z niej rechot. czasami ide sobie taka zamyslona, bo dla hovawarta taki rewir to nie przelewki, a z naprzeciwka wyskakuje banan. to mi na mordzie tez od razu banan sie pojawia. takie te banany zarazliwe. i nagminne. sa wszedzie i o kazdej porze. i tecza wtedy wychodzi nad blokami, a nawet dwie.

ale nie w piasecznie. ze dwa banany tylko naliczylam. inna rasa jakas.

mokry ten las


gesty, ciemny i zarosniety krzaczorami las to chyba jednak nie jest dla malych hovawartow. bo na podworku to juz jestem duza i prawie ze dorosla dominujaca 7-tygodniowego szczeniaka suka, a w lesie te moje 13 i pol tygodnia to jakos tak strasznie malo sie robi. malym zagubionym zmoknietym szczeniaczkiem sie staje, ktory dzielnie pokonuje przeszkody, bo ONI je pokonuja.